Aktualności
Piątek, 17 października 2014 13:01
Śledczy badają przypadki trojga dzieci, które były leczone w Prokocimiu
Śledczy badają przypadki trojga dzieci, które były leczone w krakowskim szpitalu. Jedno nie żyje. Centrum Oparzeń w tej placówce jest także pod lupą rzecznika odpowiedzialności zawodowej.
16-letni Michał żył po wypadku niewiele ponad 30 dni po tym, jak trafił do Uniwersyteckiego Szpitala Dziecięcego w Krakowie-Prokocimiu, poparzony wrzącą wodą w kotłowni. Trzyletnia Majka była poparzona w niewielkim stopniu - 20 proc. powierzchni ciała - ale w trakcie leczenia w Centrum Oparzeń w Prokocimiu doszło do komplikacji (wdała się sepsa, dziecko było też zakażone gronkowcem). Te przypadki, a także sprawę jeszcze jednego małego pacjenta, u którego również doszło do uszczerbku na zdrowiu, bada Prokuratura Rejonowa w Krakowie-Podgórzu. O tym, że w tych wypadkach mogli zawinić lekarze z centrum oparzeniowego, zawiadomił prokuraturę inny lekarz z tego szpitala, dr hab. Mikołaj Spodaryk. Po tym zawiadomieniu prowadzący postępowanie sprawdzą też, czy w centrum nie naruszają zasad wypracowanych przez jego twórcę, zmarłego już wybitnego chirurga prof. Jacka Puchałę.
Śledczy ściągną dokumentację ze szpitala i przesłuchają lekarzy, w tym szefa centrum. Na razie przesłuchany został doktor Spodaryk, który nie chce mówić, dlaczego złożył zawiadomienie do prokuratury.
Sprawę bada również rzecznik odpowiedzialności zawodowej przy Okręgowej Izbie Lekarskiej.
O tym, jak opiekowali się jego rodziną w Centrum Oparzeń w Prokocimiu, opowiada ojciec Michała. Syn trafił tam w 2013 r., był ciężko poparzony (80 proc. powierzchni ciała), jego matka oddała swoją skórę, by ratować chłopca. Też leżała w Uniwersyteckim Szpitalu Dziecięcym.
- Z początku, gdy z synem szło dobrze, nie mieliśmy kłopotu, by skontaktować się z lekarzami. Potem jednak lekarze przestali mieć dla nas czas, odcinali nas od informacji, byliśmy bezradni - mówi ojciec Michała. Dodaje, że lekarze jakby zapomnieli, że na oddziale leży również matka chłopca, która wymaga pomocy.
Syna nie udało się uratować. Natomiast matkę Michała wypisano z Prokocimia (według rodziny, nie dostała żadnych zaleceń, nawet jak zmieniać opatrunki na trudno gojących się ranach). Niedługo potem trafiła na OIOM w Częstochowie z zatorem płucnym i zagrożeniem życia.
- Dziś żona jest na rencie, musi brać lekarstwa do końca życia. Nie może pracować - opisuje mężczyzna. Bez lekarstw zator może ją zabić w każdej chwili.
Członkowie wojewódzkiej komisji ds. zdarzeń medycznych zdecydowali, że w przypadku mamy Michała pacjentka nie poniosła szkody w trakcie leczenia szpitalnego. Ale rodzina chłopca walczy dalej.
/ab
źródło: krakow.naszemiasto.pl
komentarze